PODRÓŻ marzeń, czyli dookoła włoskiego buta
O podróży na południe Włoch marzyliśmy przez kilka lat, ale ta destynacja ciągle przegrywała z innymi, które wydawały nam się po prostu łatwiejsze do zaplanowania. „Poniżej” Rzymu nie ma zbyt wielkiej bazy hotelowej i trudno znaleźć fajny dom na wynajem. Co prawda kilka biur podróży oferuje ten kierunek, ale nie chcieliśmy siedzieć w dużym hotelu przez dwa tygodnie z rzędu, bo uwielbiamy „kręcić się po okolicy”. Niestety naszym licznym znajomym, z którymi wcześniej jeździliśmy na wakacje nie chciało się „pokręcić” razem z nami. „Za daleko, za dużo jeżdżenia samochodem, w lipcu jest tam okropny upał i zbyt wielu turystów” – takich oto wymówek używali.
Już prawie zagadywałam obcych na ulicy „czy nie pojechaliby Państwo z nami na południe Włoch?”, aż pewnego dnia stał się cud. Znajomy Michał (znaliśmy się od kilku lat, bo nasze dzieci chodziły razem do szkoły i lubiliśmy, ale nigdy wcześniej nie podróżowaliśmy razem) odprowadzał mojego syna po treningu piłkarskim do domu, więc w drzwiach od razu zagadałam go o te Włochy. „Dlaczego nie?” – odpowiedział od razu, a kilka dni później wpadł do nas ze swoją żoną Dagmarą i przy lampce dobrego włoskiego wina, obłożeni mapami i przewodnikami ustaliliśmy trasę podróży.
Planowanie wyjazdu zaczęliśmy od sporządzenia listy miejscowości, które chcielibyśmy zobaczyć – niektóre z nich są tak małe, że wystarczy na nie zaledwie kilka godzin. Zdecydowaliśmy, że zorganizujemy sobie objazdówkę – będziemy zatrzymywać się po drodze na jedną lub kilka nocy. Miejsc do spania szukaliśmy w internecie, ja wysłałam maile do małych pensjonatów z zapytaniem o możliwość zakwaterowania rodziny 2+3 (popularne serwisy rezerwacyjne oferują zazwyczaj pokoje 2+2). Czasem spaliśmy w bed&breakfast, a czasem w sieciowych hotelach, każde rozwiązanie miało swoje zalety. Nasza podróż trwała trzy tygodnie, zrobiliśmy w sumie sześć tysięcy kilometrów objeżdżając włoski but dookoła. Poniżej opisuję całą trasę, a także podaję nazwy miejsc noclegowych, może komuś się przydadzą.
BOLONIA I SAN MARINO
Pierwszego dnia dojechaliśmy z Warszawy do Austrii (od lat jadąc na południe nocujemy w Gasthof Klug niedaleko Modriach; na miejscu jest knajpka dla podróżnych i miejscowych, a rano porządne śniadanie i tylko 100 km autostradą do Włoch).
Drugiego dnia zatrzymaliśmy się w Bolonii. Nocowaliśmy w Novotelu, bo często mają tam promocję: za drugi pokój płaci się połowę ceny (o samej Bolonii dzisiaj nie będzie, bo zasługuje na oddzielny artykuł). Następnego dnia udaliśmy się do San Marino. Punkt obowiązkowy zwiedzania tego małego miasteczka (księstewka) słynącego z rozpijania emerytek likierami (by kupiły ich więcej) i tańszej benzyny (zatankowaliśmy, a jakże) to wycieczka na twierdzę La Rocca o Guaita, z której rozpościerają się wspaniałe widoki na okolicę.
TERMOLI
Z San Marino pognaliśmy autostradą na południe do Termoli. Wcześniej zarezerwowaliśmy nocleg w Residenza Sveva. Residenza Sveva to albergo diffuso – zamiast hotelu mieszczącego się w jednym budynku mamy recepcję i pokoje porozrzucane w różnych miejscach starego miasta. Starówka Termoli ma wielkość dużego pokoju, więc spacer z walizką z recepcji do pokoju w kamienicy obok nie jest zupełnie uciążliwy (samochód trzeba oczywiście zostawić wcześniej na parkingu przy starówce).
Z murów rozciąga się widok na miejską, dobrze zagospodarowaną plażę z płytką wodą. Po pływaniu i grze we frisbee przyszedł czas na kolację. Co prawda Residenza Sveva ma własną restaurację (podobno z gwiazdką Michelin), ale my wybraliśmy knajpkę, w której żywią się miejscowi. Było bardzo „lokalnie” – na zapytanie „czy mówicie tu po angielsku?” (Dagmara chciała dopytać o owoce morza) kelner odparł, że poza językiem włoskim używają jeszcze tylko pugliese (apulijskiego). A potem nastąpiła przerwa w dostawie prądu, nagle całe stare miasto zatopiło się w ciemnościach, ale dla obsługi nie było to żadnym zaskoczeniem (najwidoczniej takie awarie są tam na porządku dziennym), kelnerzy porozstawiali na stołach świece i zrobiło się romantycznie 🙂
Po obfitym posiłku udaliśmy się na spacer (una passeggiata) – Włosi uwielbiają wieczorami spacerować po mieście albo przesiadywać na murkach oglądając sobie przechodniów. Wracając do hotelu zauważyliśmy trzy starsze panie siedzące na ławce ustawionej na uliczce tuż obok ich mieszkań. Rano na oparciu wisiała kartka (a dokładniej pokrywka od pudełka po butach na łańcuchu) o treści: „vernice fresca” (świeżo malowane), mająca odstraszać od siadania na ławce przechodniów.
Jeśli będziecie zmierzać na południe Włoch koniecznie odwiedźcie Termoli!
GARGANO I VIESTE
Po Termoli nadszedł czas na półwysep Gargano. Od znajomej, która tu kiedyś spędzała wakacje usłyszałam, że ten rejon Włoch jest całkowicie niepodobny do reszty kraju. Przyrodniczo blisko mu do Chorwacji (białe skały, kamienne, ale i piaszczyste plaże), podobno ten kawałek lądu był kiedyś częścią Dalmacji. Teren półwyspu jest bardzo słabo zabudowany i zamieszkany (Mąż urządzający sobie po nim przejażdżki rowerowe narzekał, że nie ma nawet gdzie kupić butelki wody). My na kilkudniowy postój wybraliśmy miasteczko Vieste ze starówką położoną na malowniczym klifie. W labiryncie wąskich uliczek znajdują się restauracje, bary i butiki. Nie wolno tu wjeżdżać autem. Do kilkukilometrowej plaży z charakterystyczną białą skałą ze starego miasta idzie się około dwudziestu minut. My zatrzymaliśmy się w B&B Monsignore – apartamenty mieszczą się na piętrze jednej z kamienic. Do wspólnego użytku jest kuchnia z jadalnią, w której codziennie rano serwowano śniadanie; wieczorem można było tam usiąść z butelką wina, a nawet coś ugotować. Z balkonu pokoju można było obserwować nocne życie miasta. Vieste jest też dobrym miejscem wypadowym na wycieczki, niedaleko znajduje się Arco di San Felice i kamieniste plaże pod białymi klifami.
LECCE
Po kilkudniowym pobycie na półwyspie Gargano pojechaliśmy do Lecce. Szczęśliwie nie wybraliśmy hotelu w samym mieście (korki przy wjeździe i potworne problemy z parkowaniem), ale na jego obrzeżach. Dzięki temu mieliśmy łatwiejszy dojazd do miejscowości i plaż znajdujących się dookoła. Samo Lecce jest przepiękne (jest zresztą nazywane Florencją południa), pełno tu barokowych pałaców i kościołów, olbrzymie wrażenie robi plac z katedrą, a także Piazza Sant’Oronzo z pozostałościami po rzymskim amfiteatrze. Także kolarze znajdą tu coś dla siebie: w sklepie rowerowym prowadzonym przez Alberto Guido i synów od 1936 roku można kupić między innymi strój kolarski Lecce…
Hotel, w którym się zatrzymaliśmy nazywał się Best Western Leone di Messapia. Przy zameldowaniu recepcjonista wręczył nam mapkę z najfajniejszymi plażami w okolicy i tak trafiliśmy na Spiaggia di Torre dell’Orso, napakowaną do granic możliwości lokalsami (uwielbiam plażować obok Włochów, podsłuchiwać o czym gadają, obserwować jak mammy wydzielają dzieciakom upieczoną przed wyjściem z domu pizzę, a ojcowie rozdają zimne napoje z plażowej lodówki). Plaża miała skałkę, a my mieliśmy w sumie pięcioro dzieci. Skałka plus dzieci równa się skakanie do wody przez trzy godziny…
Kolejną plażą, na którą się wybraliśmy za radą naszego hotelowego recepcjonisty była Pescoluse (cudowna z różowym, drobnym piaskiem). Napotkane tam Polki poleciły nam plażę w Gallipoli – niestety okazała się wielkim kombinatem plażowym, a kolor wody zupełnie nie zachwycił. Wędrując po Gallipoli w poszukiwaniu czegoś do jedzenia trafiliśmy na odpust – centralna ulica prowadząca do starówki obstawiona była kilkunastoma wozami z różnymi towarami m. in. dewocjonaliami czy jedzeniem typu fast food (wstydź się, Italio!). Były też karuzele dla dzieci i strzelnica, można było wygrać maskotki i miałam wrażenie, że przeniosłam się na chwilę do Polski lat siedemdziesiątych…
ALBEROBELLO, LOCOROTODO, OSTUNI
Nieopodal Lecce leżą białe apulijskie miasteczka. My odwiedziliśmy Alberobello (z trullami, które wznoszono zamiast porządniejszych domostw, by uniknąć płacenia podatków), Locorotondo, którego nazwa znaczy tyle co „kolista miejscowość”, gdyż jego uliczki starannie okalają wzniesienie i Ostuni. Bielone domy ustawione na trzech pagórkach dają miły chłód w upalny dzień, łatwo się zgubić w ich labiryncie.
MATERA
Nigdy nie zapomnę pierwszego spojrzenia na Materę. Dzielnica Sassi wyglądała jak scenografia zbudowana na potrzeby filmu (Mel Gibson nakręcił tu „Pasję”). Ale to nie sztuczna dekoracja, ale prawdziwe domostwa zamieszkiwane od czasów paleolitu. Trudno uwierzyć, że ludzie żyli tu jeszcze w latach pięćdziesiątych XX wieku. Z powodu złych warunków sanitarnych wysiedlono ich do osiedli na obrzeżach miasta. Uważa się, że Matera to jedno z najstarszych miast świata. Na pewno jest jednym z najbardziej niezwykłych, jakie odwiedziłam. Wizyta tutaj to obowiązkowy punkt podczas zwiedzania południowych Włoch.
W drodze z Matery do Kalabrii: pagórki Bazylikaty przypominają Toskanię.
TROPEA
Po wizycie w Materze ruszyliśmy do Kalabrii, do miejscowości Tropea. Miejscowość jest bardzo malownicza: stare miasto zbudowano na skale wiszącej tuż nad plażą z turkusową wodą; obok na wzniesieniu znajduje się sanktuarium.
Wcześniej zarezerwowałam noclegi w małym pensjonacie znajdującym się na starówce o nazwie Donnaciccina prowadzonym przez niejakiego Umberto. W czasie naszej korespondencji mailowej dostałam zapewnienie, że jak najbardziej w cenie noclegów będziemy mogli korzystać z miejsca parkingowego przed hotelem. Akurat wjechaliśmy do miasta w chwili, gdy setki ludzi z lodami w dłoniach robiły sobie właśnie wieczorną „passeggiatę po głównym rynku. Jakoś udało nam się jednak przecisnąć pomiędzy nimi. Gdy zaparkowaliśmy pod pensjonatem, Umberto wybiegł na zewnątrz i złapał się za głowę.
– Mamma mia! Dostaniecie mandat! Na starówkę nie wolno wjeżdżać samochodem!
– Jak to nie można? Przecież sam mi pisałeś, że mamy zapewnione miejsce parkingowe przed hotelem.
– Ale nie przed tym, przed innym! – zawołał Umberto i wytłumaczył nam jak dotrzeć do tego właściwego parkingu.
Zostawiliśmy bagaże w recepcji i wyjechaliśmy ze starówki (tym razem boczną drogą, a nie przez główny plac). Kiedy dotarliśmy do „tego innego hotelu” zobaczyliśmy niestrzeżony parking mieszczący się tuż obok ruchliwej drogi. Zostawiliśmy tam samochód, choć miejsce nie wyglądało na bezpieczne. Wróciliśmy do Umberto i podzieliliśmy się z nim naszymi obawami. Machnął tylko ręką.
– Nikt go nie ukradnie, będzie się bał. Wasze auto wygląda jak samochód mafii.
Uspokojeni przez naszego gospodarza oddaliśmy się wakacyjnemu lenistwu. A musicie wiedzieć, że Tropea jest idealnym miejscem na relaks. Plaża jest po prostu bardzo przyjemna, drobniutkie kamyczki zapewnią peeling waszym zmęczonym stopom i całemu ciału, a piękne widoki ukoją skołataną codziennym znojem duszę (w weekend do miasteczka zjechało mnóstwo lokalsów, weszli do wody i godzinami stojąc właściwie w jednym miejscu unosili się w rytm fal rozbijających się o brzeg). Gdyby plażowanie nieco wam się znudziło można sobie zrobić wycieczkę na Wyspy Liparyjskie, objechać okolicę rowerem. W samym miasteczku też jest gdzie pospacerować, jest tu kilka knajpek z południowymi specjałami (owoce morza, owoce morza, owoce morza) i lokalny targ z warzywami. Cztery dni później spakowaliśmy walizki i pospieszyliśmy na parking „pod innym hotelem” przy ruchliwej drodze. Samochód był trochę zakurzony, poza tym cały i zdrowy. Umberto miał rację, poza tym spisał się na medal: zadzwonił na policję i anulował nasz mandat za wjazd samochodem na starówkę (może powiedział policjantom, że jesteśmy członkami mafii?).
NEAPOL
Z Kalabrii udaliśmy się na północ do miejscowości Salerno na południe od Neapolu. To spore miasto z portem, starówką i deptakiem. Jest tu Novotel z całkiem niezłym basenem zewnętrznym (po pensjonatach z małymi pokojami to była miła odmiana). W trakcie tego postoju zobaczyliśmy Neapol, Pompeje i Wybrzeże Amalfitańskie, no i oczywiście wdrapaliśmy się na Wezuwiusz.
Do Neapolu pojechaliśmy pociągiem, bo trochę obawialiśmy się krążyć po ulicach tego znanego z porachunków mafijnych miasta naszym mafijnym samochodem. Zaraz po wyjściu z dworca czekał na nas „komitet powitalny” w postaci wianuszka miejscowych złodziei, którzy skanowali wzrokiem nasze ciała w poszukiwaniu biżuterii, portfeli i torebek z pieniędzmi. Obok nich z giwerami stali mężczyźni w mundurach – pilnowali tych złodziei i porządku w okolicy dworca. Strach, że w każdej chwili mogę stracić torebkę towarzyszył mi przez cały pobyt w tym mieście (bardzo nie chciałam, by wypełniły się słowa Goethego „Zobaczyć Neapol i umrzeć”).
Jeden dzień na zobaczenie tego miasta to zdecydowanie za mało – Neapol ma wiele zabytków, muzeów i galerii sztuki, ale kilka godzin wystarczy, by posmakować jego osobliwego klimatu. Mieszanki pięknych budowli z ruinami, kontenerów na śmiecie umieszczonych przed zabytkowym kościołem, hałasu, prania, odgłosu skuterów i zapachu pizzy. To tutaj pięćset lat temu (zaraz po „zaimportowaniu” pomidorów do Europy przez Krzysztofa Kolumba narodziła się pizza neapolitana, czyli placek z sosem pomidorowym. My postanowiliśmy spróbować tego „specjału” w Pizzeria Di Matteo, która działa od 1936 roku.
WEZUWIUSZ I POMPEJE
Wezuwiusz zaliczany jest do najniebezpieczniejszych wulkanów świata, w 79 roku w wyniku erupcji zniszczone zostały Pompeje i Herkulanum. Popiół wulkaniczny „utrwalił” starożytne rzymskie miasto, jego budowle, przedmioty codziennego użytku, ciała ludzi i zwierząt. Na wulkan wjeżdża się samochodem, kupuje bilet w kasie i dalej do krateru maszeruje się na piechotę. Ogromne wrażenie robi widok na Zatokę Neapolitańską
WYBRZEŻE AMALFITAŃSKIE
Kto nie chciałby choć raz w życiu zobaczyć Amalfi, Positano czy Sorrento? Każdy by chciał, i ten każdy się naczytał, że droga pomiędzy miasteczkami jest kręta i wąska, a na dodatek latem jeżdżą po niej setki autokarów z turystami. Nie ukrywam, że bardzo stresowała mnie wizja tej wycieczki. Po fakcie muszę jednak przyznać, że drogi nie były takie złe. Gorszy okazał się brak parkingów – w niektórych miasteczkach w ogóle nie da się zatrzymać i podziwia się widoki wyłącznie z okien samochodu.
AMALFI
Pierwsza dobra wiadomość: w Amalfi jest parking miejski! A to oznacza, że można spokojnie zostawić samochód i pochodzić sobie po miasteczku. W przewodnikach piszą, że była to kiedyś jedna z największych potęg morskich (główny port handlowy południowej Italii). Owszem jest tu piękna katedra, na placu przed nią kilka kafejek, kręte uliczki, plaża i port, ale żeby zaraz potęga morska? Co to za potęga, którą można obejść w pół godziny 🙂
RAVELLO
Ravello to co innego, absolutnie cudowne, a by się do niego dostać trzeba nieco wspiąć się do góry (przy wjeździe do miasta jest parking). Zaciszne ogrody, stare pałace i kościoły, willa Rufolo. Kiedyś swoje rezydencje miały tu zamożne amalfijskie rody, ich posiadłości zostały zamienione na luksusowe hotele. Dużo tu niewymuszonej elegancji i do tego piękne widoki na leżące poniżej winnice i linię brzegową.
PRAIANO
Niestety w Praiano nie udało nam się nigdzie zatrzymać. Zdjęcie kościoła św. Januarego z błękitno-żółtą kopułą zrobiłam z okna samochodu. Za szybą w dole mignęło mi Furore, stara osada usytuowana w wąwozie pomiędzy Praiano i Conca dei Marini. I już.
POSITANO
Nie udało się zobaczyć Praiano, więc wiele obiecywałam sobie po Positano. Mieszkaniec tego miasteczka Marcello uwodził tu na plaży pewną Amerykankę w filmie „Pod słońcem Toskanii”. Wtedy nikogo poza nimi (i małym kotkiem) na plaży nie było, nie to co teraz 🙂
W każdym razie człowiek strasznie się na to Positano nastawia. Przed wjazdem do miasta jest nawet zatoczka, w której można zatrzymać się i zrobić zdjęcie kolorowym domostwom przyklejonym do skały.
Z daleka wygląda malowniczo, a od środka, no cóż, można się rozczarować (sklep na sklepie, a ludzi tyle co w Galmoku przed świętami). Nie i jeszcze raz nie.
SORRENTO
Za to Sorrento było całkiem przyjemne. Kolorowymi, krętymi uliczkami można dojść do nadbrzeża
i podziwiać plażę w klimacie lat pięćdziesiątych, a w powrotnej drodze zjeść sobie frytki… Tak, tak. Moje dzieci po trzech tygodniach na diecie pizzowo-makaronowej wypatrzywszy sklep z belgijskimi frytkami rzuciły się czym prędzej do kolejki. A potem rozsiadły na ławce i napawały smakiem kartofli smażonych w głębokim tłuszczu (mniam!), nic sobie nie robiąc z faktu, że ich matka jest autorką hasła: „Kto je frytki, ten jest brzydki”…
Przez te trzy tygodnie mieliśmy mnóstwo zwiedzania, więc kiedy z powodów finansowych odpuściliśmy rejs na Capri (same bilety na prom kosztowały dla naszej piątki tysiąc złotych) postanowiliśmy, że poleżymy jedno popołudnie nad basenem i to była dobra decyzja. Następnego dnia ruszyliśmy w drogę powrotną do domu.
ORVIETO
Tyle razy byliśmy w Toskanii, ale jakoś nigdy nie udało nam się wpaść do pobliskiego umbryjskiego Orvieto znanego z katedry monstrualnych rozmiarów. Teraz nadarzyła się okazja – i tak musieliśmy zrobić sobie małą przerwę w podróży. Kiedy przechadzaliśmy się po uliczkach miasteczka nie mogliśmy się nadziwić jak tu czysto i cicho. Zupełnie inaczej niż na południu Włoch…
POŁUDNIOWE WŁOCHY – PODSUMOWANIE
Podsumowanie będzie krótkie: to zupełnie inne Włochy niż te na północy. Biedniejsze, mniej zabudowane. Bardzo mało tu turystów zza granicy, zwłaszcza w Apulii – na plażach spotyka się prawie wyłącznie włoskie rodziny.
Jedzenie: wszędzie owoce morza, innych dań w karcie właściwie brak. Dzieci, które owoców morza nie lubiły skazane były na pizzę, ale i pizza kiedyś może się przejeść. Po dwóch tygodniach w czasie wieczornych spacerów fantazjowały, że gdy tylko wrócimy do domu mama ugotuje im prawdziwy obiad (kotlety, ziemniaki, surówka, kompot).
„Koniec świata” – tak czasami myślałam na widok miasteczek, w których czas się zatrzymał kilkadziesiąt lat temu (zwłaszcza w Kalabrii). Ich klimat przyprawiał o gęsią skórkę…
Wciąż żywe są tutaj stare obrzędy, odpusty, jarmarki, strzelnice i wesołe miasteczka. Kilkaset kilometrów dalej eleganckie Ravello oferuje luksusowe pobyty, a w Amalfi pije się limoncello. Na pewno kiedyś jeszcze tam wrócę, nie zobaczyłam przecież Capri…
P. S. Dagmara i Michał jako kompani w podróży sprawdzili się znakomicie. Od tamtej włoskiej wyprawy byliśmy razem na wielu innych wyjazdach 🙂