Nesesery, czyli moja pierwsza wizyta w Londynie
Droga młodzieży! Chcąc zaoszczędzić wam fatygi sprawdzania w słowniku znaczenia słowa „neseser” od razu je tu podaję: torba podróżna, walizka lub bagaż.
Dziś opowiem wam o moim wyjeździe do Londynu, czyli o pierwszej prawdziwej wyprawie za zachodnią granicę (bo obozu młodzieżowego w NRD nie liczę). Rzecz miała miejsce latem 1991 roku, byłam wówczas studentką pierwszego roku studiów ogrodniczych. Pewnego wiosennego popołudnia udałam się wraz z koleżanką z jakąś sprawą do dziekanatu. Panie tam urzędujące od razu na nas nakrzyczały: „wszyscy by chcieli za granicę na praktyki jeździć, a teraz kiedy taka szansa się nadarza, nikt nawet podania nie składa!”. Okazało się, że organizacja Concordia szuka chętnych do wakacyjnej pracy na angielskich farmach i my studenci ogrodnictwa bardzo się do tego nadajemy. Wraz z koleżanką pobrałyśmy więc druki zgłoszeniowe i zaczęłyśmy planować podróż do Anglii.
Najważniejsza rzecz to oczywiście logistyka. Trzeba wam wiedzieć, droga młodzieży, że tak jak teraz niewiele osób używa już słowa „neseser”, tak w tamtych czasach nikt nie używał zwrotu „tanie linie lotnicze”. Z prostego powodu – jeszcze ich wtedy nie wymyślono.
Jeśli ktoś chciał się wybrać dokądkolwiek w Europie, a nie miał akurat na bilet lotniczy równowartości dwóch miesięcznych pensji, musiał zdać się na podróżowanie autokarem. Taki transport był w zasięgu studenckiego portfela, miał jednak poważną wadę – dystans z Lublina do Londynu pokonywało się w półtorej doby. (Oczywiście z punktu widzenia młodego człowieka żadna to była przeszkoda! Podczas kolejnych podróży do Wielkiej Brytanii opracowałam cały zestaw sposobów na jej w miarę bezbolesne przetrwanie). W każdym razie bilet na autokar został zakupiony.
Data wyjazdu zbliżała się wielkimi krokami, a ja wpadałam w coraz większą panikę. Powody były trzy. Jeden: nigdy wcześniej nie byłam sama za granicą. Dwa: nie znałam angielskiego. Trzy: jechałam z koleżanką, która jeszcze bardziej go nie znała…
Wiem jak to brzmi, droga młodzieży, ale wyobraźcie sobie, że języka angielskiego w naszym kraju wtedy po prostu nie było (podobnie jak internetu, komórek i komputerów osobistych).
Ja (podobnie jak moi rówieśnicy dorastający w epoce PRL-u), w podstawówce uczyłam się rosyjskiego (języka naszych przyjaciół), w liceum niemieckiego (języka naszych wrogów), a tu nagle wymagano ode mnie dogadywania się po angielsku (języku bezwzględnych kapitalistów).
Znałam dosłownie kilka słów, kilka zdań siedziało mi w głowie, a to za sprawą kultowej „Listy Przebojów Programu Trzeciego” i prowadzącego ją Marka Niedźwieckiego, który podając kolejne notowania tłumaczył tytuły angielskich piosenek na polski. Ja sobie te jego tłumaczenia skrupulatnie notowałam w zeszycie i dzięki temu nie byłam taka całkiem zielona. Zastanawiałam się tylko nad użytecznością sformułowań, których się od Pana Marka nauczyłam. Gdzie mogłabym wykorzystać „Don’t pay the ferryman”* (prom był akurat w cenie biletu na autokar), „Do you really want to hurt me?”** (podczas praktyk studenckich nie zdążyłabym chyba wejść z nikim aż w taką zażyłość) czy „Lady in red is dancing with me”*** (nawet nie pytajcie do czego to mogłoby mi się przydać).
Podsumowując: byłam przerażona. Nie spałam po nocach, wyobrażając sobie jak porozumiewam się z autochtonami na migi, jak gubię się w obcym kraju, a przecież nasza podróż nie kończyła się w samym Londynie. Stamtąd musiałyśmy jeszcze dostać się jakoś na farmę położoną w środku Anglii, która na dwa miesiące miała zostać naszym domem.
W końcu nadszedł dzień wyjazdu. Wsiadłyśmy do autokaru i nie było odwrotu. Podróż przez Europę przebiegła spokojnie i nudno. Gapiłam się przez okno spragniona widoków zachodniego świata, a widziałam jedynie autostrady i hale fabryczne. W ciemnościach przepłynęliśmy wody kanału La Manche i dwie godziny później kierowca zatrzymał nasz autokar na dworcu Victoria. Była czwarta rano, część pasażerów odebrała rodzina, a ja z koleżanką i z pozostałymi dwudziestoma na oko osobami musiałyśmy poczekać dwie godziny do szóstej aż kasy dworcowe się otworzą, będzie można kupić bilet na kolejny autobus i ruszyć w dalszą podróż.
Na dworcu stał sobie nowoczesny, nowiutki kontener oznaczony jako łazienka, więc postanowiłam odświeżyć się po podróży. Wysupłałam 50 pensów z portfelika, wrzuciłam je do otworu przy klamce i weszłam do środka. Duża przestrzeń, czysto i wygodnie, właściwie można się było kąpać. Gdy wychodziłam nie zatrzasnęłam za sobą drzwi i koleżanka weszła bez płacenia. Gdy ona skończyła swoją „toaletę”, pod łazienką czekała już kolejka i tak cała wycieczka pozałatwiała swoje higieniczne sprawy za moje 50 pensów. Pokazaliśmy, że „Polak potrafi” już w pierwszej godzinach pobytu na angielskiej ziemi.
Gdy okienka dworcowe już się otworzyły, kupiłyśmy z koleżanką bilety i ruszyłyśmy w dalszą podróż, a potem przez dwa miesiące pracowałyśmy na angielskiej farmie zbierając truskawki, wyrywając osty i dając się na maksa wykorzystywać zgniłemu kapitalizmowi. Razem z nami pracowały dwie Belgijki – na polu pomiędzy tyczkami fasoli odbywałam z nimi codziennie konwersacje w języku angielskim, dzięki temu osiągnęłam imponujący poziom płynności wypowiedzi i poznałam nowe słówka.
Ale nie samą pracą człowiek żyje! Przed powrotem do Polski postanowiłyśmy zobaczyć Londyn. Szczęśliwie nasz kolega miał znajomych Libańczyków, którzy zaoferowali nam darmowy nocleg. Byli przyjacielscy i gościnni, częstowali nas swoimi potrawami (pycha!), a w dniu naszego wyjazdu do Polski uparli się, że podrzucą nas na dworzec Victoria i pomogą zanieść do autokaru nasze ciężkie bagaże.
Kiedy żegnaliśmy się jeszcze raz podziękowałam im w imieniu własnym i koleżanki za pomoc i podwózkę. „It wasn’t necessary”, powtarzałam raz po raz, a nasi gospodarze zapewniali, że to naprawdę żaden kłopot. Wsiadłyśmy do autokaru i ostatni raz pomachałyśmy naszym Libańczykom na pożegnanie. Koleżanka uśmiechnęła się od ucha do ucha i rzuciła: „Ale z tymi neseserami to było śmieszne!”.
* „Don’t pay the ferryman”, wykonawca: Chris de Burgh, album: Getaway, 1982
**„Do you really want to hurt me?”, zespół Culture Club, album: Kissing to Be Clever, 1982
***„Lady in red is dancing with me”, wykonawca: Chris de Burgh, album: Into the Light, 1986
Wszystkie utwory były notowane na Liście Przebojów Programu Trzeciego.