Pewnego dnia moja koleżanka Agnieszka została poproszona przez swoją mamę o szybki wyjazd do miasta i zakup prezentu dla taty (mama w ostatniej chwili przypomniała sobie o dwudziestej rocznicy ślubu). Były lata osiemdziesiąte, towaru w sklepach niewiele, na szczęście kiedy Agnieszka dotarła do pawilonów handlowych przy ulicy Róży Luksemburg w Lublinie akurat „rzucili” dostawę. Uszczęśliwiona córka zdobyła prezent dla taty, a kiedy wróciła do domu mama pięknie go zapakowała. Wieczorem podczas odświętnej rocznicowej kolacji mąż wręczył żonie elegancki pierścionek, a ona zrewanżowała mu się męskimi slipami…
Kilka lat temu ja również doświadczyłam „asymetrii prezentowej”. Mój Mąż-sportowiec wymagający stałego doładowania energetycznego węglowodanami prostymi ciągle marudził, że koniecznie musimy sprawić sobie gofrownicę. Akurat zbliżała się nasza piętnasta rocznica ślubu, więc pomyślałam, że w ramach żartu zakupię mu w prezencie to fantastyczne urządzenie. Ponieważ okazja była nie byle jaka, udawszy się do sklepu wybrałam gofrownicę w rozmiarze XXL, a składając Mężowi życzenia dorzuciłam jeszcze obietnicę dożywotniego robienia gofrów. Mąż zrewanżował mi się zaproszeniem na weekend do Rzymu…
USTA PRAWDY PRZEMÓWIŁY NA LOTNISKU
Gdy nadszedł dzień wyjazdu, sprzedaliśmy babciom i ciociom nasze kochane pociechy i pojechaliśmy na lotnisko. Czekając na samolot wspominaliśmy ostatnie piętnaście lat naszego małżeństwa. Na kartce papieru wypisywaliśmy najważniejsze wydarzenia: daty, kiedy na świat przychodziły nasze dzieci, miejsca, w których pracowaliśmy i wakacje, na które jeździliśmy całą rodziną. Szybko zdaliśmy sobie sprawę, że zupełnie nie pamiętamy piętnastu lat spędzonych w pracy, wszystkie dni zlały nam się w jeden (a przecież kiedyś tak bardzo ekscytowaliśmy się zawodowymi projektami). Jedyne rzeczy, które pamiętaliśmy i które miały znaczenie były związane z najbliższymi i z miejscami, które odwiedziliśmy. Ten rachunek sumienia utrwalił w nas przekonanie, że trzeba jeździć i kolekcjonować wrażenia z podróży, oglądać nowe miejsca i poznawać nowych ludzi.
INNY CZŁOWIEK
Mój kolega mawia, że nie potrzeba wyjeżdżać na długo, by „wrócić innym człowiekiem” i ma absolutną rację. Przez ostatnie kilkanaście lat zmienił się sposób naszego podróżowania. Gdy dzieci były małe zazwyczaj jeździliśmy do hotelu (jako umęczona matka wdzięczna byłam za to, że ktoś za mnie gotuje i wszystko podaje mojej rodzinie pod nos). Kiedy dzieci podrosły zaczęliśmy jeździć na wakacje samochodem, teraz latamy, bo tak jest wygodniej i najekonomiczniej (choć nieekologicznie). Rzadko korzystamy z biur podróży, bo organizowanie wyjazdów stało się dziecinnie proste. Nie jeździmy już na dwutygodniowe wakacje, ale częściej na kilkudniowe wypady. Unikamy „wysokiego sezonu” i wczasów zorganizowanych. Bronimy się rękami i nogami przed all inclusive. Nasze wyjazdy są często związane z pasją sportową Męża. Jeździmy do miejsc, do których nigdy byśmy nie pojechali, gdyby nie zawody kolarskie czy triathlonowe: Haugesund w Norwegii, Sankt Polten i Zell an See w Austrii, Kopenhagi czy na Peloponez. Wracamy z tych krótkich wypadów zupełnie odmienieni, a trzy doby intensywnie spędzone na zwiedzaniu, próbowaniu lokalnych potraw i fotografowaniu wydają się trwać dużo dłużej.
KRÓTKIE RZYMSKIE WAKACJE
Rzym to jedno z tych miejsc, do którego mogłabym wracać co kilka lat. Lubię to miasto za klimat i rozmiar – najważniejsze zabytki i najpiękniejsze miejsca da się obejść na piechotę. Nasz rocznicowy hotel mieścił się niedaleko Piazza del Popolo. Dotarliśmy do niego późnym południem, a już wieczorem polecieliśmy na piechotę przez Tyber na Trastevere na rocznicową kolację. Następnego dnia było Koloseum, Forum Romanum, a po wszystkim wdrapaliśmy się na Ołtarz Ojczyzny (nazywany złośliwie przez mieszkańców tortem weselnym lub maszyną do pisania), by stamtąd podziwiać panoramę miasta. Fontana di Trevi była akurat w remoncie (zdradzę wam, że najlepsze zdjęcie fontanny robi się z pierwszego piętra popularnego włoskiego sklepu z odzieżą, który mieści się dokładnie na wprost tej atrakcji turystycznej).
SAMA NA HISZPAŃSKICH SCHODACH
Wcześniej pisałam, że raczej nie jeździmy w sezonie, niestety rocznicy ślubu nie dało się przesunąć, więc wylądowaliśmy w Rzymie w połowie sierpnia. Mogłoby się wydawać, że to na podróż najgorszy czas jednak Polak, pracownik hotelu, w którym się zatrzymaliśmy powiedział nam, że przyjechaliśmy w idealnym momencie. Sierpień to dla Włochów miesiąc wakacyjny, z miasta wyjeżdża wtedy połowa mieszkańców. Druga połowa opuściła Rzym na ten weekend (piętnastego sierpnia przypada święto kościelne), większość usług i sklepików była pozamykana. Po ulicach kręciło się jedynie trochę turystów. W niedzielę rano, kiedy poszłam pobiegać po okolicy na schodach hiszpańskich nie było nikogo.
GOFROWNICA
Po powrocie do domu przygotowałam gofry dla męża. Zrobiłam je tak: 2 jajka wymieszałam w melakserze z 3 łyżkami cukru, dodałam 1 i ¾ szklanki mleka i ½ szklanki rozpuszczonego masła. Na koniec wsypałam 2 szklanki mąki wymieszane z 3 łyżeczkami proszku do pieczenia i szczyptą soli. Wylałam ciasto na rozgrzaną gofrownicę, piekłam do zrumienienia, czasami otwierając klapę, by wypuścić parę (ta porcja ciasta wystarcza na około 12 gofrów). Udekorowałam owocami. Mąż wyraził zadowolenie.
W sesji wykorzystałam książkę wydawnictwa Express Map autorstwa Marty Springardi pt. Rzym dla młodych podróżników z pięknymi ilustracjami Marianny Oklejak.