Panienka rusza w świat, czyli o tym jak Justyna pojechała do angielskiego liceum
Ten wpis koniecznie muszę zacząć od cytatu z Jane Austen, który najpierw mnie rozbawił, a zaraz potem wydał mi się bardzo prawdziwy: „If adventures not befall a young lady in her own village, she must seek them abroad”, co można przetłumaczyć tak: “Jeśli żadne przygody nie przydarzą się panience w jej własnej wiosce, będzie musiała poszukać ich za granicą”.
Kiedyś ja i mój mąż sami zostaliśmy takimi panienkami, które po uzyskaniu tytułu „mgr inż. ogrodnictwa” na uczelni w Lublinie wyrwały się w świat i pojechały, by studiować na amerykańskim uniwersytecie. Dwadzieścia kilka lat później na poszukiwanie edukacyjnych przygód wyruszyło drugie pokolenie: nasza córka Justyna. Ale o ile my wyjechaliśmy na studia podyplomowe mając lat dwadzieścia kilka, ona wyfrunęła do angielskiego liceum już jako siedemnastolatka.
JAK TO SIĘ ZACZĘŁO, CZYLI „A DLACZEGO NIE LICEUM”?
Studiowanie za granicą wspominamy jako wyjątkowe doświadczenie, dlatego było dla nas oczywiste, że będziemy zachęcać nasze dzieci do przeżycia podobnej przygody. Kiedy nasza najstarsza córka rozpoczęła naukę w liceum umówiliśmy się na spotkanie w jednej z agencji pomagającej młodym ludziom w rekrutacji na uniwersytety w Wielkiej Brytanii. Chcieliśmy zadziałać z wyprzedzeniem – wiadomo, że zagraniczne studia wymagają dobrej znajomości języka, do tego chcieliśmy się zorientować w możliwych kierunkach i warunkach (gdzie najlepiej i ile to kosztuje).
Przez godzinę doradca opowiadał nam o różnych możliwościach, a kiedy spotkanie dobiegło końca i uścisnęliśmy sobie dłonie, niespodziewanie powiedział:
– Ale po co właściwie czekać na studia? Może Justyna pojedzie za granicę do liceum?
Tym pytaniem całkowicie zburzył naszą koncepcję (i mój spokój). Liceum? Moja mała córeczka ma wyjechać do szkoły już teraz? A kto jej ugotuje, upierze? A jak ją napadną? Jak się nie dogada albo zgubi?
Tamtej nocy nie zmrużyłam oka, choć wcale nie uważam się za matkę-wariatkę. Na szczęście pod ręką miałam koło ratunkowe: telefon do przyjaciółki, której córka wyjechała do Wielkiej Brytanii jeszcze wcześniej, bo w wieku 16 lat i świetnie sobie poradziła. „Najpierw tęskniła, ale z każdym tygodniem nasze rozmowy telefoniczne stawały się coraz krótsze, bo akurat coś ważnego musiała zrobić albo właśnie wychodziła dokądś ze znajomymi. Po prostu zaczęła wieść swoje własne dorosłe życie i dobrze jej tam było”, powiedziała przyjaciółka, rozwiewając moje matczyne obawy.
MOŻE POJEDZIEMY, CZYLI PROCES REKRUTACJI
Ale przecież nie moje strachy były tu najważniejsze: przede wszystkim wyjazdu musiała chcieć sama zainteresowana, bo jeśli dziecko nie czuje, że chce i musi, nic z tego nie będzie (a jak wiadomo dzieci są różne). Justyna bardzo chciała, więc podpisaliśmy umowę z agencją i rozpoczęliśmy rekrutację.
Najpierw w listopadzie otrzymaliśmy od agencji listę dwudziestu szkół średnich i musieliśmy wybrać z niej pięć, które najbardziej nam odpowiadały. Z tych pięciu dwie odpadły po pierwszym kontakcie: jedna nie robiła akurat w tamtym roku naboru uczniów z zagranicy, druga nie oferowała stypendium (a dla nas stypendium, czyli zniżka od czesnego była ważna, bo szkoły w Wielkiej Brytanii są kosztują niemało).
Przez dwa miesiące, czyli od listopada do stycznia Justyna przygotowywała się do rozmów kwalifikacyjnych z pracownikami tychże szkół. Pisała personal statement (kim jest, co lubi, jakie ma osiągnięcia, co chce robić w życiu, dlaczego chce się uczyć w Wielkiej Brytanii itd.). Ja u tłumacza przysięgłego przekładałam na angielski jej polskie świadectwa ukończenia podstawówki, gimnazjum i wyniki egzaminu gimnazjalnego. Wspólnie z agencją wypełnialiśmy różne potrzebne dokumenty.
W styczniu Justyna stawiła się w agencji, by napisać egzamin z angielskiego, matematyki i odbyć rozmowy kwalifikacyjne (każda z trzech szkół miała swoje testy). Egzaminy zostały wysłane do szkół, a na początku lutego nasza córka otrzymała trzy oferty – oferta oznacza warunki finansowe, czyli jakie stypendium (procent zniżki) szkoła jest w stanie zaoferować uczniowi w zamian za jego dotychczasowe osiągnięcia szkolne i pozanaukowe (dlatego proces aplikacji warto zacząć rok wcześniej, bo w niektórych szkołach budżet na stypendia jest rozdzielany w lutym i potem nie ma już możliwości otrzymania zniżki).
Od razu zaznaczę, że w procesie rekrutacji nie ma konieczności korzystania ze wsparcia agencji (to dodatkowy koszt), zwłaszcza kiedy ma się już upatrzoną konkretną szkołę. Wystarczy napisać bezpośrednio do osób zajmujących się tam rekrutacją uczniów międzynarodowych (taka informacja widnieje zazwyczaj na stronie internetowej szkoły) i dowiedzieć się jak cały proces wygląda.
WYCIECZKA DO SZKOŁY, CZYLI MATKA I OJCIEC TONĄ WE ŁZACH
Na początku lutego otrzymaliśmy oferty z trzech szkół: jedna znajdowała się na obrzeżach Londynu, druga leżała na południowym wybrzeżu Anglii, a trzecia na wschodnim. Teraz musieliśmy podjąć decyzję, którą z nich wybieramy i czy wcześniej chcemy zobaczyć wszystkie na żywo.
Wybór okazał się łatwiejszy niż sądziliśmy: szkoła, która od początku najbardziej przypadła nam do gustu (przypominała Hogwart) zaproponowała nam też najlepsze warunki finansowe. Do tego okazało się, że jest też najlepiej skomunikowana z Londynem, więc postanowiliśmy zobaczyć tylko tę propozycję – Royal Russell School, rezygnując z oglądania pozostałych dwóch.
Dwudziestego lutego stawiliśmy się we trójkę u bram szkoły, a dokładniej w jej recepcji. Na tablicy wiszącej na ścianie zobaczyliśmy nazwisko naszego dziecka (wśród innych kandydatów, którzy tego samego dnia byli umówieni na oglądanie szkoły).
Nasze spotkanie miało się rozpocząć o czternastej, ale tak bardzo baliśmy się nie spóźnić, że stawiliśmy się w szkole dużo wcześniej – jeszcze przed trzynastą. Okazało się, że to żaden problem – osoba nas oprowadzająca miała akurat wolne, szła właśnie na obiad w szkolnej stołówce i zaprosiła nas byśmy do niej dołączyli. I tak oto obawy „matki karmiącej” o to „co jej dziecko będzie tam jeść” zostały rozwiane. Uczniowie mają do wyboru kilka dań obiadowych, sami komponują sobie sałatki i wybierają deser, jaki lubią (zaraz zaczęłam się martwić czy mi dziecko nie przytyje). Ponadto licealiści mają wyłącznie do swojej dyspozycji kafeterię, gdzie mogą uczyć się i spotykać z kolegami.
Szybko okazało się, że „matka piorąca” też może spać spokojnie – na terenie szkoły działa pralnia, można tam oddawać mundurki i pościel. Swoje osobiste rzeczy uczniowie mogą prać sobie sami (w internacie jest pralka). Nie musiałam się też martwić, że dziecku pieniądze ukradną, bo w szkole działa specjalny bank dla boardersów, czyli mieszkańców internatu.
Matka bojąca się, że jej dziecku stanie się jakaś krzywda dowiedziała się, że uczniowie są dobrze pilnowani – muszą codziennie o określonych porach meldować się nauczycielom i wychowawcom w internacie, a weekendowe wyjazdy do Londynu odbywają się wyłącznie po wcześniejszym uzyskaniu zgody od rodzica lub innego opiekuna (często uczniowie jadą w grupach 2-3-osobowych).
Justyna martwiła się o swój angielski, a ja nie. Z własnego doświadczenia wiedziałam, że córka szybko będzie się w stanie płynnie komunikować, bo po prostu będzie musiała. Jeśli jednak miałaby jakieś problemy otrzyma wsparcie zespołu nauczycieli nauczających angielskiego jako języka obcego (przygotowują oni także do egzaminu IELTS, który jest wymagany przy aplikacji na studia).
Z osobą nas oprowadzającą rozmawialiśmy o przedmiotach jakie Justyna prawdopodobnie wybierze (w angielskiej szkole wybiera sie tylko trzy i studiuje je dogłębnie); akurat w tej szkole wybór był szeroki: Art and Design, Design Technology, Media Studies, Drama and Theatre Studies, Music, Music Technology, Photography, Economics, Business, Biology, Chemistry, Geography, Physics, Maths, Further Maths, Computer Science, English Literature, German, French, Spanish, History, Politics, Psychology, Religious Studies, Sport and Physical Activity.
Ale prawdziwe łzy w oczach moich i męża pojawiły się, gdy oglądaliśmy: kilkanaście sal do nauki muzyki na różnych instrumentach, salę teatralną, studio do nagrywania filmów, laboratoria chemiczne, bibliotekę, boiska sportowe i 25-metrowy basen…
Płakaliśmy, bo sami marzylibyśmy, żeby znaleźć się w takiej szkole. Oprowadzanie po wszystkich obiektach i opowiadanie o tym, jak będzie wyglądała edukacja naszej córki zajęło cztery godziny. Byliśmy zachwyceni (i spokojni, że trafi w dobre ręce). Po powrocie do Warszawy Justyna zaczęła odliczać dni do zakończenia roku szkolnego w polskiej szkole i rozpoczęcia nowego w Royal Russell…
JEDZIEMY!
Po wizycie w szkole podpisaliśmy umowę, a tuż przed wyjazdem Justyna otrzymała od Royal Russell pakiet różnych dokumentów do wypełnienia m. in. kwestionariusz medyczny, zasady dotyczące bezpieczeństwa w szkole czy listę wymagań dotyczących wyglądu (żadnych widocznych tatuaży, schludna fryzura, określony strój itd.).
A na początku września całą rodziną udaliśmy się do Londynu. Każdy z nas ciągnął za sobą walizkę z rzeczami Justyny jak szerpa wnoszący ładunki ekipom wspinaczkowym podczas himalajskich wypraw. Odstawiliśmy ją do szkoły, pomogliśmy jej się rozpakować, a potem zostawiliśmy naszą córkę, bo dalszą drogę na szczyt musiała pokonać już sama.
W sekcji Edukacja znajdziecie także inne artykuł np. o tym jak Justyna dała sobie radę w angielskiej szkole, więcej o samej szkole Royal Russell, a także czym sie różni nauka w polskim i angielskim liceum.